Słowo na Niedzielę
IV Niedziela Wielkanocna
„Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną”.
Przychodził tak długo, jak długo było trzeba. Przechodził przez ściany, przychodził mimo zamkniętych drzwi – do pomieszczeń, a może i do serc. Siadał i patrzył w zalęknione oczy tych, co jeszcze niedawno mówili: „Choćby wszyscy zdradzili, ja nie”, „Chcemy z bratem siedzieć obok Ciebie w Twoim królestwie”, „Nie umrzesz, nie przyjdzie to na Ciebie”. Chodząc z apostołami za życia ziemskiego, reagował na te ich mądrości po ludzku – tłumaczył, objaśniał, irytował się, krzyczał, mówił „Idź precz!”, po czym znów tłumaczył, objaśniał… Kiedy umarł i zmartwychwstał, wrócił do nich ze swoją świętą cierpliwością. Obserwował biegające kobiety, wystraszonych apostołów... Nasłuchał się od uczniów idących do Emaus, jak to ich zawiódł, bo „oni się spodziewali”. Łamał dla nich chleb i patrzył (pewnie z uśmiechem), jak ogromne ze zdumienia robią się ich oczy. Podał pobladłemu Tomaszowi otwarte ręce i bok, i ze wzruszeniem przyglądał się, jak ten pada na kolana i wyznaje wiarę w Boga – człowieka. Siedział z nimi, jadł z nimi, uspokajał, tłumaczył, czekał. A kiedy przyszedł czas, pomógł spłoszonemu Szymonowi stać się Piotrem i przyjąć odpowiedzialność, której podłożem jest miłość, a nie strach czy wypięta dumnie pierś. Razem z nimi żył, pracował, ucztował. Dla nich i dla nas umarł i zmartwychwstał. A kiedy przyszła pora – nie odszedł, a został.
Takim właśnie pasterzem jest nasz Pan. Jezus Chrystus, Emmanuel, Bóg z nami. Ma swój plan, ale chodzi naszymi ścieżkami – bo chodzi za nami. Wchodzi z nami w nasze życiowe pomysły – oczywiście najlepsze na świecie i jedynie słuszne. Obserwuje, jak leziemy nad przepaść, by za chwilę złapać nas, zanim spadniemy. Wyciąga z cierni życiowych niepowodzeń, kładzie na ramiona i niesie, a my beczymy, beczymy, beczymy… Nigdy nikogo nie przywiązuje – ani do siebie, ani do swoich dróg. Daje wolność i w tej wolności towarzyszy. Jest. Jest tak blisko, że jak się dobrze wytęży serdeczne oczy i wyciągnie drżące ręce – to można Go nawet dotknąć.
Co daje? Daje odwagę, żeby z Szymona przemienić się w Piotra. Żeby się nie bać. Żeby pamiętać swoją przeszłość i mroczną często historię, ale się w niej nie babrać, tylko patrzeć w przyszłość, najlepiej w niebo. Dodaje sił, kiedy trzeba kontynuować Jego dzieło i stawać w Jego obronie – wcale nie dlatego, że się sam obronić nie umie, ale raczej po to, żebyśmy mogli poczuć Jego siłę i Jego moc. Wystarczy spojrzeć na Piotra z dzisiejszego pierwszego czytania. Gdzie jest tchórz z Wielkiego Piątku? Gdzie jest biedak, który się bał piania koguta? Skąd się wziął ten stanowczy i twardy jak głaz przywódca, który mówi: „(…) niech będzie wiadomo wam wszystkim i całemu ludowi Izraela, że w imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, którego wy ukrzyżowaliście, a którego Bóg wskrzesił z martwych, że przez Niego ten człowiek stanął przed wami zdrowy. On jest kamieniem, odrzuconym przez was budujących, tym, który stał się kamieniem węgielnym”. Skąd się wzięła ta odwaga? Czy nie ma źródła w Jezusowej wierności i łasce?
„Kiedy człowiek żyje?” – zapytał kiedyś ks. Pawlukiewicz – „Żyje wtedy, kiedy ktoś zna go do końca i kocha. Ktoś zna jego świętość, świństewka, wszystkie numery, a i tak kocha”. No to my żyjemy naprawdę. Bo takiego mamy Pasterza. Takiego Boga. Każdy doskonale wie, ile razy nasz Bóg mógłby na nas machnąć ręką. Zirytować się na zawsze. Zostawić w buszu naszych „spełnionych marzeń” i odejść. Powiedzieć Piotrowi „Nie wracaj”, a Marii Magdalenie „Brzydzę się tobą”. Ale wtedy nie wisiałby na krzyżu w charakterze krwawego strzępu miłości. Wtedy nie drżałoby nam serce, kiedy przychodzi do nas, choć my tak szczelnie pozamykani. A te łzy przy konfesjonale nie byłyby takie dobre. I nie pachniałyby miłością.
A.N.