SŁOWO NA NIEDZIELĘ
Trójcy Najświętszej
„Gdy patrzę na Twoje niebo, dzieło palców Twoich, na księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz, czym syn człowieczy, że troszczysz się o niego?”
Afirmacja to termin ukuty już w starożytności. Afirmować można cierpienie, problemy, radości, smutki – życie całe. Afirmacja to nie tyle akceptacja, co uznanie czegoś za słuszne, dobre czy potrzebne. Myliłby się jednak ten, kto by uznał, że afirmację wymyślili starożytni filozofowie greccy. Jej ojcem i twórcą jest Bóg, demiurg i kreator świata.
W księdze rodzaju czytamy wielokrotnie opis reakcji Stwórcy na powstający świat: „A Bóg widział, że były dobre”. I niebo oddzielone od ziemi, i suchy ląd, i oceany. Rośliny, zwierzęta, wreszcie człowiek. Czy Bóg był tak bezkrytyczny, czy rzeczywiście założył piękno w każdym stworzeniu? A czy mógłby stworzyć coś wyłącznie brzydkiego?
Idea afirmacji, przyświecająca starożytnym filozofom, przygasła nieco w dzisiejszym świecie. Tak trudno nam podziwiać coś lub kogoś poza samym sobą… Góry – owszem, piękne, ale te stworzone przez sztuczną inteligencję są jakby bardziej wyraziste. Dalie – cudowne i misterne, ale może by tak…krzyżóweczkę jakąś zrobić? Będzie więcej płatków. Boże przykazania, no, logiczne i dobre, ale może by je tak do potrzeb współczesnego człowieka dostosować? Cierpienie owszem, uszlachetnia, ale czy ja uszlachetnienia potrzebuję, skoro cały piękny jestem? A przecież słowa: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”, nie oznaczały wcale „Rób co chcesz, byleby tobie dobrze było”. Zwłaszcza, że ten zbudowany po naszemu świat, coraz mniej dobry i coraz mniej nam samym przyjazdy.
Coś tu nie wyszło. Gdzieś zgubiliśmy skłonność do naturalnego zachwytu światem, do afirmacji rozczarowań, do wzruszania się misternością płatków stokrotki. Gdzie i kiedy wrażliwość przecieka nam przez palce?
Uwielbiam przyglądać się reakcjom dzieci, szczególnie takich w wieku do trzech lat. Pierwszy pies – zachwyt i pisk, dżdżownica wykopana z piasku – oczy jak spodki, smak pierwszego owocu – uśmiech od ucha do ucha. Kwiatek, motyl, zwierzęta, książki, zabawki, potrawy – wszystko budzi zachwyt dziki i głośno okazywany. Dziecko cieszy się całym sobą, bez stresu, co ludzie powiedzą, bez świadomości, że to już było, bez lęku przed utratą. Wiem – trudno zachwycać się dżdżownicami w wieku czterdziestu lat, ale wciąż tyle wokół powodów do zachwytu, tyle nowych, innych, fascynujących rzeczy, zjawisk, odkryć. Dlaczego nie jesteśmy w stanie cieszyć się z czegokolwiek całym sercem?
No właśnie. Bo olbrzymią większość serca mamy już zajętą. Zajętą swoimi potrzebami i swoimi problemami, swoimi planami, swoimi marzeniami, swoimi uprzedzeniami, swoimi poglądami, swoimi kompleksami, żalami, smutkami, przekonaniami, etc., etc. Generalnie - sobą. Tyle w nas – nas, że już nie ma miejsca na Boga i Jego dary. A kiedy nie ma miejsca dla Boga…
W ostatnią niedzielę, w sandomierskiej katedrze usłyszałam takie słowa: „Człowiek, który nie oddycha Bogiem, w którymś momencie zadławi się sobą i światem, który go tak zajmuje”. Zaszokowała mnie ta prawda – i przeraziła. Zachłyśnięcie wolnością, pieniędzmi, władzą, czymkolwiek, co przysłoni Boga, zawsze odbierze radość życia. Dlaczego? Bo to Bóg jest radością. Bóg jest zachwytem nad dżdżownicami, wschodami słońca i mrówką ciągnącą igłę sosny. Bóg jest sensem, źródłem, początkiem i końcem każdego zachwytu.
Nie stawiajmy Mu tamy. Postawmy tamę naszemu egoizmowi. Lepiej na tym wyjdziemy.
A.N.